Czas, spojrzeć prawdzie w oczy – jestem repliką kobiety. Kobiecopodobnym produktem, imitacją, inspiracją jeno, albo nawet tanim odpowiednikiem. Mam masę torebek, ale żadna nie mieści się i w szafie, i w ramach 5 hitów sezonu. Ze spódnicami jest jeszcze gorzej, że o gaciach nie wspomnę. „Must have” mi dynda, bo widzieć na ulicy szeroko pojętą modę przez duże „F” gdzie wszystkie fashionistki mają na sobie asortyment tego samego wieszaka obrotowego.. żadna przyjemność. Podobnie jest z gadżetami, które świadczą o naszym jestestwie – bo nie mieć „Ajfona” z gumową kaczką robiącą za obudowę, znaczy nie istnieć! (O, nie nie! W dyskusję o fotach „z rąsi” nie dam się wciągnąć!) Nooo i wreszcie czas na wszechogarniający „lajfstajl” – bo życie na poziomie „high” to nieodłączny element bycia na topie, hot, mega, giga, etc. „Lajfstajl” to nie jest pomidorowa z byle kluską. „Lajfstajl”, to wołowina w sosie z borowików, podana na rukoli, z egzotycznym pesto na maśle – czy jakoś tak.. „Lajfstajl”, to życie przez duże „Ży”. „Lajfstajl” to „must have” każdego szanującego się człowieka! Tylko cholera jasna, jak pogodzić milion „must have’ów” w szafie, presję społeczną i parcie na status „wow” z byciem unikatowym, oryginalnym, kreatywnym itd itd? Podobno niektóre kobiety to wiedzą, ale większość z nich jest niezauważalna, bo nie nosi „must have” sezonu..
Pozdrowienia z Polski Z :)